Rozmowa z Andrzejem Krzynówkiem, członkiem zarządu Goldberg & Sons.
Bożena M. Dołęgowska-Wysocka: – Czy mogę zapytać, czym się Pan zajmuje w firmie Goldberg&Sons?
Andrzej Krzynówek: – Zajmuję się głównie relacjami naszej firmy z klientami, ale to oczywiście nie wszystko.
Czy pracował Pan także w Eu4ya?
– Tak. Byłem w niej praktycznie od samego początku.
Obie firmy należą do jednego właściciela, prawda?
– Tak.
No to złapmy byka za rogi. (…) Obserwuję uważnie Waszą działalność i powiem wprost: wszystkie Wasze spółki mają na rynku złą reputację. Nie potrafię rozdzielić, gdzie jest Wasza wina, gdzie dotyka Was hejt. Skąd ten „czarny ogon”, który ciągnie się za Wami? Jeśli jesteście „niewinni”, to kto się na Was uwziął?
– Myślę, że firmy, które charakteryzują się innowacyjnością, mają szybkie tempo wzrostu, są interesujące dla rynku i często bywają kontrowersyjne.
Taka firma za bardzo „rozpycha się” na rynku?
– Trudno mówić o rozpychaniu się na rynku. Dla większości rynkowej branży nasz pomysł na biznes i szybkie tempo rozwoju były czymś nowym, zaskakująco rewolucyjnym. Zazwyczaj jest tak, że pojawienie się takich firm w jakiejkolwiek branży powoduje wśród konkurentów chęć, by taką firmę pogrzebać. Zwłaszcza kiedy zaczęliśmy przejmować agentów, doradców ubezpieczeniowych, od konkurencji. Byliśmy dla nich dobrym, interesującym partnerem. (…)
Kiedyś dostałam maila od pewnego ubezpieczyciela, w którym przeczytałam m.in., że „umowę z firmą Goldberg & Sons podpisaliśmy po zapewnieniu prezesa firmy, że praktyki sprzedaży, które w przeszłości budziły nasze głębokie wątpliwości, były powodem zerwania współpracy z Eu4ya, zostały wyeliminowane i nie są akceptowane w nowej firmie”.
– Złe praktyki... Czy aby na pewno nasze? Popatrzmy szerzej na całą sprawę. Do czasu powstania umów ubezpieczeniowych typu unit linked, na rynku funkcjonowały produkty, które w znacznej mierze zostały sprzedane w latach dziewięćdziesiątych XX w. Po kilkunastu latach większość towarzystw tymi starymi polisami się nie interesowała. One nie przystawały do dzisiejszych standardów rynkowych, ale przede wszystkim były źle obsługiwane. Sprzedano tego ponad dwa miliony sztuk! My po prostu dostrzegliśmy w tym swoją szansę. Pomyśleliśmy o doubezpieczeniu tych ludzi bądź wymianie produktu na lepszy dla tego konkretnego klienta, chodziło zwłaszcza o podwyższenie sumy ubezpieczenia i uruchomienie regularnego serwisu dla tych klientów, polegającego na stałym kontakcie ze strony firmy, agenta. W tych starych polisach występowały sumy kilkudziesięciu tysięcy złotych, podczas gdy dzisiaj operujemy sumami kilkusettysięcznymi. Co ciekawe, zaczęliśmy również obserwować zjawisko, że do większości klientów agenci zaczęli próbować odzywać się dopiero po tym, jak my podjęliśmy kontakt. Często były to kilku- lub kilkunastoletnie przerwy, zazwyczaj od momentu, gdy klient zakupił polisę. Klienci zazwyczaj jednak już nie chcieli wracać do współpracy, której de facto nie było. Nigdy natomiast nie negowaliśmy towarzystw, wiedząc, że produkty, rynek, jak też sytuacja klienta, się zmieniają, i nie chcieliśmy zrazić klientów do firm ubezpieczeniowych, gdyż w przyszłości będzie czas na zaoferowanie kolejnych, dodatkowych, nowych rozwiązań z różnych towarzystw.
Cały wywiad ukazał się w „Gazecie Ubezpieczeniowej” nr 45 z datą wydawniczą 8 listopada.
(am)